Fajnie jest sobie spełnić marzenie raz na jakiś czas. Ja na przykład poleciałem do Nowego Jorku i zrobiłem ponad 200km z buta w 2 tygodnie wyjazdu, udając prawdziwego nowojorczyka. Czytałem książki w metrze, codziennie piłem cold brew i miałem w głębokim poważaniu światła dla pieszych. Klasyczny Nowy Jork, a to wszystko z aparatem na szyi. Widziałem różne rzeczy mniej i bardziej fajne. Tymi drugimi mogę się podzielić tutaj, a o tych mniej mogę wam opowiedzieć kiedyś przy kawie. 
Od zawsze chciałem tu przyjechać i pochodzić sobie z aparatem zagryzając głód słynną dollar pizzą, która swoją drogą, co jest jakimś scamem stulecia, kosztuje prawie 4 dolce!! To trochę jak z tym całym wyjazdem. Człowiek sobie myśli, że będzie jak drugi Walker Evans, ale to co dostaje to kawałek placka za 4 dolce. To wciąż picka, ale już nie ta sama. Nie da się pozbyć wewnętrznego turysty w dwa tygodnie, a co z tym idzie, nie da się dostrzec w dwa tygodnie istoty tego miasta. Patrzy się tylko powierzchownie, czyli tak, jakby w ogóle się nie widziało. Tylko nie zrozumcie mnie źle, było super, chciałbym po prostu spędzić tam więcej czasu i wsiąknąć

Nowy Jork jaki jest, każdy widzi
Zastanawiam się jaka liczba kroków, jaka odległość jest wystarczająca, żebym mógł w końcu spokojnie zasnąć i poklepać się po pleckach, szpecząc sobie do ucha: „dobra robota, spisałeś się”. Ja nie mam pojęcia, jeśli ktoś z Was wie, to napiszcie mi. Proszę. W Nowym Jorku dzień w dzień łaziłem od rana do wieczora, serwując sobie odciski, udary i czerwony kark już pierwszego dnia, a jednak wciąż, pod koniec każdego cholernego dnia zasypiałem z poczuciem winy, mówiąc sobie, że mogłem więcej, bardziej i mocniej. 215 km, które zrobiłem w ciągu dwóch tygodni, wydają mi się po powrocie jakimś spacerkiem po bułki do żabki, przynajmniej jeśli chodzi o tkw. prędkość fotograficzną, czyli jednostkę wymyśloną przeze mnie pewnej bezsennej nocy, która pomaga mi określić moją formę. W NYC było to jakieś 4,65 zdjęcia na kilometr, co daje wynik około 1000 zdjęć z całego wyjazdu i po wielu bezsennych nocach, zwłaszcza teraz, po powrocie kiedy jetlag nie dawał mi spokoju, doszedłem do wniosku, że nie ma to najmniejszego sensu, że wszystkie moje teorie paranaukowe na nic, bo koniec końców liczy się czysty fart. 

To właśnie na spotkanie z tym fartem liczę każdego dnia wychodząc na ulicę z aparatem na szyi. Czasem jest tak, że się kumplujemy i widzimy się prawie codziennie, ale jak to w każdej relacji bywa, przychodzą momenty kryzysu, ciche dni i wtedy zdaje nam się być zupełnie nie po drodze. A ja tęsknie i wyglądam kolejnych spotkań. Jestem od farta uzależniony i żadna liczba kroków, żadna odległość mi tego nie zrekompensuje.
Back to Top